Już tak mam, że czasem gubię drogę. Śmieję się mówiąc, że chodzę własnymi ścieżkami. Czasami tylko nawigacja w telefonie jest w stanie mnie uratować, kiedy nawet mieszkaniec danego miasta nie ma pojęcia, o jakim miejscu mówię. Jednak zawsze trafiam tam, gdzie miałam się znaleźć, ale inną trasą. Po swojemu.
Gubiłam się praktycznie od zawsze. Los chciał, że w 2008 roku zgubiłam się w Paryżu.
To miasto, w którym zdecydowanie warto zabłądzić. Wcale nie mam na myśli centrum, ale dzielnicę artystów – Montmartre. Od kiedy sięgam pamięcią interesowałam się sztuką, więc kiedy znalazłam się w miejscu, w którym aż roiło się od artystów i ich dzieł porozrzucanych wzdłuż uliczek, skupiłam całą moją uwagę na tym widoku. Znalazłam się w raju. Niby jednym uchem słuchałam, co mówił przewodnik, ale nie mogłam przecież marnować czasu i stać bezczynnie. Czas przeznaczony przez pilota wycieczki na tę dzielnicę był zdecydowanie za krótki. Trzeba go było trochę przedłużyć. Odłączyłam się od grupy i łamanym wówczas angielskim zaczęłam rozmawiać z kilkoma rysownikami. Łatwo było się zgubić, kiedy jeszcze kilka innych grup turystów kręciło się po Place du Tertre. Pierwsze co zrobiłam to przebiegłam się po kilku pobliskich uliczkach w poszukiwaniu coraz to piękniejszych prac. Pewnie gdybym miała wtedy jakiś dobry aparat robiący zdjęcia, których jakość przewyższałaby te wykonane kalkulatorem, natrzaskałabym ich setki w samym Montmartre, bo wcześniej żaden zabytek ani inny must-see nie był dla mnie aż tak ciekawy. Ale skoro aparatu nie posiadałam (czego bardzo żałuję) musiałam się porządnie napatrzeć i zapamiętać jak najwięcej. Bardzo spodobała mi się atmosfera tam panująca. Dużo ruchu, ale i spokoju, a także elegancji i klasy, którą mieli tamtejsi ludzie. Słowem – coś pięknego.
Kiedy już miałam świadomość tego, że moja grupa może już być gdzieś daleko, musiałam podjąć decyzję. Albo zostaję, w końcu jakoś sobie poradzę, mogłabym w końcu zacząć portretować turystów, studiowałabym na Beaux-arts de Paris i wiodła sielankowe życie – albo dzwonię do przewodnika, żeby jakoś mnie odnalazł. Może 7 lat temu popełniłam błąd, ale wybrałam drugą opcję. Kilkanaście minut później przewodnik stał już przede mną. Wracaliśmy wąskimi uliczkami z obleganymi kawiarniami, z którymi kiedyś związana była cyganeria paryska. Po drodze mogłam podziwiać niesamowitą architekturę. Kiedy dotarliśmy do Rue d’Orchampt, przy domu o numerze 11, przewodnik opowiedział mi historię włoskiej piosenkarki Dalidy, która popełniła samobójstwo we własnym mieszkaniu. Nie znasz? A kojarzysz słynne „Paroles, paroles”? To właśnie Dalida. Tych miejsc nie było w programie wycieczki.
Po tej mojej małej tułaczce po Montmartre doszłam do wniosku, że gubiąc się w jakimś miejscu możemy wiele zyskać. Znajdziemy się w miejscach, do których można trafić tylko przypadkiem. Poznamy historie, które są pomijane na wycieczkach przez przewodników. And last but not least – Poczujemy klimat miejsca. Bez tego pośpiechu towarzyszącego zorganizowanym wycieczkom polegającym tylko na odhaczaniu kolejnych punktów zaplanowanej listy.