Martyna Piasecka
Martyna Piasecka Uncategorized bajka, broda, drwal, górnik, granit, hipster, historia, mężczyzna 0
Panie i Panowie dzisiaj opowiem Wam bajkę, niedługą , niekrótką, lecz w sam raz.
Martyna Piasecka Lifeway asertywność, film, lifestyle, tak 2
Martyna Piasecka Lifeway kreatywność, lekcje, matura, motywacja, nauka, szkoła 1
Wakacje! Spokojnie, jeszcze miesiąc. Ojejku, zostały dwa tygodnie. Jeszcze tylko dwa dni, to co – impreza? Jutro rozpoczęcie. Trzeba się wyspać. Jest druga, okej idę spać. Pobudka Kochanie, szkoła czeka.
I znowu to samo, kolejny apel, przemówienie łudząco podobne do tego sprzed roku. Znajome twarze i te, których pewnie i tak nie zapamiętam. I pierwszy raz odnoszę wrażenie, że pierwszaki są dziwnie wysokie. Ja w ich wieku byłam młodsza. Z moich przemyśleń wyrywa mnie przemówienie pani dyrektor. Słowa, które mają nas podnieść na duchu, uspokoić uczniów… i przypomnieć o egzaminie dojrzałości. „Cieszcie… Uczcie się pilnie(…)”. I cały czar prysł. Jakby przejęzyczenie było celowe.
Jak się cieszyć, kiedy znowu czekają niekończące się lekcje i tylko myśl o weekendzie daje ukojenie? Bo nie ma to jak wstać, zjeść śniadanie, ubrać i ochoczo udać się do szkoły. Tej, w której będzie się siedzieć przez długie godziny wyczekując niecierpliwie dźwięku dzwonka. Marząc o jakimś przyjemniejszym miejscu, zwłaszcza o łóżku. Ale tu jest szkoła. Trochę szkoda, że szkoła.
Nie można być pesymistą i narzekać na wszystko co się porusza, oddycha i jest dookoła. Nauka jest nieodłącznym elementem roku szkolnego, ale przecież przeplatana jest przerwami, podczas których można bez przeszkód rozmawiać z kolegami i koleżankami z klasy, wypić kawę „bo rano się śpieszyłam i nie zdążyłam”, odrobić zadanie domowe. Okres szkolny uważany jest za najlepszy w życiu. Wpajano nam, że przez te lata mamy szansę ukształtować swój charakter, przeżyć pierwszą miłość, odnaleźć powołanie i dążyć do spełnienia marzeń. I jest w tym dużo prawdy. Każdy w przyszłości chce zostać kimś. Tak się składa, że „kimś” nie zostaje się od tak i trzeba trochę się pomęczyć. Kiedy już patrzy się na materiał do nauczenia przez pryzmat swoich marzeń, jest o wiele łatwiej. Nauka nabiera sensu. Rysunek trenowałam właśnie w szkole. Na mniej ciekawych lekcjach.
A jednak jest coś, czego się boję. Jak zresztą każdy maturzysta. Sama myśl o maturze wywołuje niepokój. Wydaje się, jakby po niej już nic nie miało nastąpić. A jej przebieg jawi się jak scenariusz filmu katastroficznego. Pod koniec pierwszej klasy liceum pewien mędrzec, w postaci Pana od ksero, ostrzegł moją klasę, że za rok już matura. Ale jak to za rok?! Jeszcze druga klasa. Jak odliczycie dni wolne zostanie wam tylko rok. Miał rację. Chociaż wtedy machnęłam ręką na jego słowa, teraz jestem w trzeciej klasie. Ale przecież nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. . Po maturze znowu będą wakacje. I to najdłuższe w życiu.
Martyna Piasecka Lifeway lato, lifestyle, ludzie, morze, plaża, wakacje 0
Jeżeli chcesz poznać prawdziwy charakter człowieka, zabierz go na plażę.
I okazuje się, że kogoś na pozór cierpliwego denerwuje nawet krzywo patrząca się mewa. Szum morza zostaje zagłuszony narzekaniami na to, że jest za gorąco lub za zimno. Na to, że muszelki wbijają się w tyłek, wiatr wieje za mocno i na piasek w gaciach.
Fanką wylegiwania się na plaży nie jestem, wolę pospacerować, wejść do wody. Ale kiedy już decyduję się na opalanie ono zawsze wygląda tak samo. Szkicuję, przewracam się z jednego boku na drugi, czytam, potem zajmuję się strzepywaniem piasku z pleców, słucham muzyki, aż wreszcie kończę na kolejnej próbie leżenia bez ruchu.
Mija 15 minut i słyszę „Nie dogonisz mnie!” wykrzyczane dziecięcym głosem. Następuje seria pisków przeplatanych dziwnymi chrumknięciami i odgłosami. I po odpoczynku. Akurat obok mnie grupka dzieci znalazła świetne miejsce do zabawy. „Pamiętaj, zombie nie może wejść do domu!”. Przez chwilę zastanawiam się, czy chodziło o zombie, czy bambi.
Swoim głośnym śmiechem moją uwagę przyciąga dziewczyna siedząca 5 metrów dalej. Na kostce ma zawiązany bandaż elastyczny. I chwilę współczuję dziewczynie, bo ani nie potańczy, ani nie pobiega, tylko jest skazana na skakanie na jednej nodze w celu szybszego poruszania się. W takiej sytuacji większość ludzi byłaby załamana. A ona nic, śmieje się dalej. Opowiada historię, jak to ona „sierotka” poślizgnęła się na molo. Kiedy wstaje znajomi pomagają jej przy tym.
Jest coś romantycznego w zachodzie słońca nad morzem. Obok jakaś para obściskuje się nie zwracając uwagi na cały boży świat. I kiedy już myślę, że są do siebie przyklejeni, chłopak odrywa się na chwilę, żeby wypić łyk piwa. Wyraźnie zniecierpliwiony mówi do swojej partnerki „Moi starzy wracają za dwie godziny, długo masz zamiar tutaj siedzieć?”. Mało interesuje go cały romantyzm, zachód słońca, nawet fakt, że dziewczynie zależy, żeby jednak zostać. Wiadomo, piasek obciera.
Martyna Piasecka Uncategorized kreatywność, musical, muzyka, młodzież, praca, sztuka 0
Jeżeli przechadzając się po Rynku słyszysz orkiestrę, głosy godne występowania na deskach filharmonii, cięcia piłą czy rytmiczne stukanie o podłogę, a powietrze ma zapach dziwnie chemiczny. Wiedz, że…
Młodzież tworzy musical.
Godzina 7:00 i spotykają się ludzie o wielu pasjach. Ludzie, którzy tworzą coś z niczego. Ludzie, dla których czas staje w miejscu. I którzy są w stanie poświęcić wszystko dla sztuki. Tej śpiewanej, granej, wyrażanej tańcem, tej malowanej, szytej, głoszonej i klejonej klejem polimerowym. Miejscem tych niezwykłych spotkań jest teatr. Od trzech lat. Od trzech lat z okien teatru wydobywają się śpiewy i muzyka, krzyki i śmiechy. I przez te trzy lata, panuje tu niesamowita, magiczna atmosfera. W tym roku wręcz baśniowa, dosłownie. Bo tworzymy bajkę.
Śpiąca.
Śpiąca Królewna, gdzieś jest, ale nie ona odgrywa główną rolę. Książę z bajki też się znajdzie, ale uwięziony. Wróżki? Wcielając się w rolę teściowych kontrolują wszystko i wszystkich. Będzie walka, wielka miłość, momenty grozy i rozpaczy. Ale przed największą batalią, odrzucamy srebrne miecze i walczymy nożyczkami. W sytuacjach krytycznych łapiemy za takera. Teraz zgrabnie dochodzę do tego momentu, w którym przydałoby się napisać…
Co ja robię tu?
Jestem scenografem, grafikiem, przyjaciółką i fanką. Te wszystkie obiekty, które „walają się” po scenie, to właśnie moja praca. No dobrze, nie tylko moja. Prócz mnie jest jeszcze kilka wspaniałych osób. Scenografia to tylko cząstka tego, co w musicalu najważniejsze. Muzyka. Ona wymaga najwięcej pracy, wysiłku i skupienia. Wszystko musi być dograne, dlatego nie byle kto dostaje nuty, a wraz z nimi szansę zagrania genialnych utworów. Na czele tej grupy ultrazdolnych muzyków stoi Radek. Przewodnik duchowy, mentor, dyrygent. Ale zanim została napisana muzyka,
Na początku było słowo.
Libretto pisze Adrian. Tak, „pisze”. TERAZ. Bo przecież wszystko musi być dopracowane. I choć do premiery zostały dokładnie 2 tygodnie, dialogi będą genialne. Tak jak dwa lata temu, w autorskim musicalu „1241. Bitwa pod Legnicą”. Tego libretta uczyli się, i może nawet w tej chwili przypominają je sobie, niesamowici wokaliści. Każdy z nich jest wyjątkowy, inny i charakterystyczny. Każdy jest w stanie wywołać łzy, uśmiech i zachwyt. To już są gwiazdy. Nie zostałyby nimi, gdyby nie ktoś.
Królowa jest tylko jedna.
Asia jest każdym po trochu. Scenografem, krawcem, dyrygentem, tancerką, aktorką i wizjonerką. Dba o wszystko i o wszystkich. Dzięki niej istnieje MTM (Młodzież Tworzy Musical) i powstają musicale, a to, co wydaje się niemożliwe, staje się realne.
Nie ma lekko.
Tworzenie musicalu jest ciężką pracą. Jest pot, krew, łzy, są siniaki. Tancerze wiedzą o tym doskonale. Dokonują takich rzeczy na parkiecie, które się oczom nie śniły. Obijają sobie kolana przy tym wszystkim, a na ich twarzach ciągle jest uśmiech. Nie wiem, jakim cudem to robią, ale wykonując skomplikowane ruchy ciągle są w stanie grać mimiką twarzy, tworząc genialne widowisko.
Chapeau bas.
Dla nas. Piszę to ja, stojąca za kulisami. I rozpiera mnie duma, że mogę brać udział w czymś tak wielkim, pracować z cudownymi ludźmi, dla których doba trwa 28 godzin i widzieć pasję, w każdym z nich. A najbardziej cieszę się ze wspomnień, które powracają po usłyszeniu jakiegoś utworu, obejrzeniu po raz setny nagrania z poprzedniego projektu, a nawet po zerknięciu w stronę teatru. To wystarczy by w oku zakręciła się łezka.
Martyna Piasecka Lifeway basen, dom, gorąco, kreatywność, lato, ogrodnik, upał, willa, wyobraźnia, zbyszek 0
34 stopnie, w słońcu termometr wskazuje jakieś 40 albo milion. Żar leje się z nieba. Chcę uciec. Gdziekolwiek, a najlepiej… do ładnego domku z ładnym krajobrazem i ładnym basenem. Przecież byłoby tak pięknie obudzić się w przestrzennej sypialni z widokiem na jakieś wybrzeże. Zaparzyć espresso i cieszyć się nim leżąc sobie wygodnie na balkonie, albo najlepiej przy basenie. I nie robić nic. Dosłownie… Opalać się godzinami, pływać z orką i pić drinki z palemką. Na samą myśl robi się chłodniej.
Zwariuję. 20 minut później ciągle jest gorąco. A ja nadal nie zarobiłam żadnych pieniędzy ani na willę, ani nawet na tego drinka z palemką. Ale od czego jest wyobraźnia.
Ten piękny przestrzenny dom jest mój. Tak, ten prawie w całości oszklony, z minimalistycznym wystrojem. Na sąsiadów nie narzekam. Są z tych, którzy w dniu Twojej przeprowadzki, przynoszą kosz z owocami albo domowe ciasto. Przed wejściem jest basen. Duuuży basen. Z tyłu domu znajduje się taras. Taki drewniany, prosty, bez żadnych zdobień, wgnieceń, spirali czy węży. Czytam na nim książki, i szkicuję.
Boże, jaki tu jest upał…
W garażu stoi moje własne auto. Samochód, który pasuje do tych przejażdżek o zachodzie słońca. Właśnie tych, podczas których kobiety zakładają chusty na głowy i stylowe okulary. Miejsce obok nie pozostaje puste. Przynajmniej nie zawsze.
Ten wentylator prawie wcale nie pomaga. Lód z wodą też nie.
W takim miejscu człowiek się zmienia. Chce być lepszy. Czasem biegam, w domu urządziłam małą siłownię, zaczęłam prowadzić zdrowszy tryb życia. Nie uwierzysz, ale jestem kobietą sukcesu. Taką, która do pracy chodzi w idealnej koszuli, dopasowanej spódnicy i szpilkach… Koniecznie. Na śniadanie piję zdrowe smoothie, nawet to zielone, którego kiedyś nie odważyłabym się spróbować. Od czasu do czasu jadam w restauracjach, tych „z klimatem”. Co nie oznacza, że sama nie gotuję. Aż tak rozrzutna nie jestem.
Na podłodze faktycznie jest trochę chłodniej.
Co jakiś czas wpada ogrodnik Zbyszek, żeby sprawdzić jak się mają palmy, coś tam podlać, przyciąć. Ze sprzątaniem radzę sobie sama. Chociaż raz na tydzień wpada Halinka pomachać miotłą. Poza pracą, mam czas na wszystko. Jest tak cudownie, że nawet upał nie przeszkadza. Tak cudownie, jak to w marzeniach bywa.
Tego jeszcze nie ma. Ale… Wyobraź sobie!
Na termometrze zmian nie widać. Nic nie wskazuje na cudowne ochłodzenie. Zero szans. Co robić? Usiąść w przeciągu, ale jakim, kiedy nie ma wiatru? Iść na basen? Żeby przez chwilę pluskać się w wodzie i miło schnąć, a potem cisnąć się wśród rozpalonych, spoconych ciał? Przemyślę. Chyba jednak narysuję tę moją willę, chociaż na chwilę zapomnę o tym upale. A Ty zacznij od drinka z palemką.
Martyna Piasecka Uncategorized estetyka, gotowanie, inspiracja, jedzenie, kreatywność, kuchnia, sztuka 0
Chyba każda mama trzyma w zakamarkach kuchni zeszyt z przepisami. Moja również taki posiada. Czerwony, opasły, ze stronami w kratkę, kupiony jeszcze w czasach, kiedy moje miasto nazywano „Małą Moskwą”. Za każdym razem, kiedy szukała jakiegoś przepisu przekopywała się przez stos wycinków z gazet, kserówek od Krysi z parteru i kartek, które powypadały przez lata. Kilka lat temu widok ten zrodził w mojej głowie pomysł przepisania tych wszystkich receptur. Do kosza poszły wszystkie nieużywane i mające milion kopii. Bo ryba po grecku to ryba po grecku, nie trzeba do tego dania więcej niż jednego przepisu. I tak używa się tego jednego, sprawdzonego. Znalazłam odpowiednio duży zeszyt i zrobiłam spis treści. Podzieliłam go na kilka działów, żeby do piernika nie trzeba było przedzierać się przez dania rybne. Każdą część zaczęłam od jakieś małej akwarelki. W środku umieściłam też kilka rysunków dań. Wszystko zostało posegregowane. No i nie powiem, teraz łatwiej jest cokolwiek znaleźć.
Książki kucharskie stały się dla mnie tylko i wyłącznie inspiracją. Podstawy znam, lubię gotować, więc zaczęłam podchodzić do tego po mojemu. Co wyjdzie, to wyjdzie. Akurat mam to szczęście, że wychodzi. Ważna, a może nawet najważniejsza stała się dla mnie prezentacja dania. Bez względu na to, czy to przegrzebki ze szparagami, czy zwykła jajecznica. Wszystko można podać tak, żeby wyglądało apetycznie. Przeglądając po raz setny to samo czasopismo kulinarne, zachwycałam się zdjęciami jakichś głupich ciastek. Wtedy pomyślałam, że mając lustrzankę, sama mogę robić takie zdjęcia. Potem okazało się, że instagram jest już zapełniony zdjęciami z hasztagami #foodporn #instafood #food i milionem innych. Taka moda, a za modą się podąża.
[nggallery id=”1″]
Przede wszystkim estetyka. W sztuce jak i na talerzu powinna być zachowana harmonia, przynajmniej na takim, któremu potem zrobisz zdjęcie. No przecież nie nawalisz tego makaronu tyle, żeby wypadał na stół. Tak się przecież nie robi.
Tutaj ci się wysypało. To, że na blacie są rozsypane przyprawy, nie oznacza braku umiejętności kulinarnych. Każde ziarenko, listek, cokolwiek, dostało swoje miejsce. Bo akurat tu pasuje, a na zdjęciu będzie wyglądać ładnie.
Rób dużo szumu wokół. Nie wystarczy coś rozsypać. O tym, dlaczego warto dobierać składniki, talerze i obrus kolorystycznie, nie będę pisać. To widać, coś współgra, a coś nie. Nieważne co będzie na stole, ważne żeby tworzyło całość.
Najgorsze są obiady. Wcale nie dlatego, że trzeba poświęcić na nie najwięcej czasu. W porze obiadowej najtrudniej jest zrobić zdjęcie. Przynajmniej w mojej kuchni. Bo słońce nie takie, bo więcej jest do sprzątania, bo zaraz wystygnie. Ale jakoś trzeba podołać.
Czas na zabawę. Przygotowywanie posiłku ma być frajdą. Dla mnie jest to forma „artystycznego wyżycia się”. W końcu gotowanie to sztuka, a „bez sztuki kulinarnej, rzeczywistość byłaby nie do zniesienia”. Chcesz niebieską owsiankę? Proszę bardzo. Jedyne, co może ograniczać, to brak składników w lodówce. Choć na to też można zaradzić.
Martyna Piasecka Lifeway burza, góry, koszmar, lęki, panika, przygoda, strach, wakacje, wędrówka 0
Dziecku podoba się dosłownie wszystko. Okej, pomijając jedzenie warzyw, które są zbyt zdrowe i chodzenie spać wcześniej niż reszta domowników. Codziennie dzieje się coś ekscytującego, a każda wycieczka jest przygodą. Jako mała dziewczynka uwielbiałam góry. Wielogodzinne chodzenie po nich nie było dla mnie żadnym wysiłkiem. Biegałam i skakałam po skałkach zostawiając rodziców daleko w tyle. Mam na to dowody na taśmie. Jeździliśmy po całej Polsce zdobywając szczyty. Oblecieliśmy Tatry z Kasprowym Wierchem, Karkonosze ze Śnieżką, Pieniny, Góry Stołowe, Góry Świętokrzyskie, Rudawy Janowickie i Pogórze Kaczawskie. W poszukiwaniu wrażeń zapuściliśmy się także w Czeskie Sudety i niemiecką Saksonię Szwajcarską. Wymienianie wszystkich szczytów zajęłoby mi dużo czasu, więc na tym skończę.
Wszystko było pięknie, aż do 2011 roku, kiedy umarłam po raz pierwszy.
Wycieczka szkolna do Zakopanego. A co można robić w Zakopanem? Chodzić po górach! To była 2 klasa gimnazjum. Wtedy chętniej łaziłam po galeriach handlowych niż po górach. Wybraliśmy górę zwaną Nosalem. 1206 m n.p.m. Przyjemna wędrówka, która zakończyła się mniej przyjemnym urwiskiem. Wejście na wierzchołek tuż tuż, a tu okazuje się, że ostatni odcinek trasy to walka o przetrwanie w obliczu osuwających się kamieni. To był moment, w którym poznałam, czym jest lęk wysokości. Nie powiem, widok był piękny, ale moje marzenia o Giewońcie legły w gruzach. Na samym szczycie były tylko skały. Zrobienie pamiątkowej fotki było nie lada wyczynem. W drodze powrotnej z bijącym sercem udało mi się jakoś pokonać to nieszczęsne urwisko. A potem było już… z górki.
Rok 2014. Kolejna klasowa wycieczka. Tym razem umarłam w Karkonoszach. Dokładnie w drodze na Śnieżne Kotły. Nie mówiłam nikomu, że mam lęk wysokości. Z początku szło jak z płatka. Trochę stromo. Po jakiś czasie łydki zaczęły się męczyć, ale to było jeszcze do zniesienia. Otaczające drzewa ratowały mnie od patrzenia w niekończącą się przepaść. Jak na złość zaczęło padać. I to akurat wtedy, kiedy trasa stawała się coraz trudniejsza. Zaczęło grzmieć. Chwilę później rozpętała się burza. Trasa stała się dla całej naszej grupy istną drogą krzyżową. Zaczęło się najbardziej strome podejście, pokryte skałami, które od deszczu były cholernie śliskie. Był pot, krew i łzy. Jęki, lamenty i modły. Nie było jednak odwrotu. Szalejąca burza tylko budowała katastroficzny klimat. Wszyscy umrzemy… Po kilkuset metrach koszmar się skończył. Nadal padało, ale czekała nas jeszcze 10 minutowa wędrówka, która podobno miała już być łatwa do pokonania. Dla mnie nie była, bo weszliśmy w otwarty teren. Choć wtedy to już nie robiło na mnie takiego wrażenia, najgorsze było już za mną. Poza tym w powietrzu wisiała mgła przysłaniająca bezkresną przepaść. Wracaliśmy przemoknięci. Innym szlakiem. Łagodniejszym. O ile łatwiejsza byłaby nasza wędrówka, gdybyśmy właśnie tą drogą wchodzili na górę!
Czy powtórzyłabym coś takiego? Upewniając się, że nie rozpęta się burza, ani żaden halny nie zaskoczy, na pewno! Bo dopiero na samym szczycie widzi się całe piękno, po które się wchodziło x godzin. Mimo, że serce bije jak oszalałe, za każdym razem cieszę się, że nie umarłam tak do końca.
Teraz jesteśmy leniwi. Nadal robimy wypady na weekend, żeby „sobie pochodzić”. Często wybieramy miejsca, w których już byliśmy. Dzisiaj była to Ślęża. Znowu padało.
Martyna Piasecka Uncategorized dziwactwa, kawa, lifestyle, pasja, rozmowa, różnorodność, rysunek, szkic, tolerancja 7
Zamawiasz kawę. I zaczynasz z nim rozmawiać. Opowiada o swoich pasjach. Pierwszy łyk. Coraz bardziej Cię intryguje. Rozmowa jest bardzo swobodna, a tematy same przychodzą. Mówi, że interesuje się komiksami. Ciekawe, w końcu kiedyś podkradałaś starszemu bratu X-menów i Spider-mana, dopóki nie zostałaś przyłapana i musiałaś z własnej kieszeni zainwestować w kilka egzemplarzy. Słuchasz historii jego kolekcji figurek. No fajnie, ale latać w poszukiwaniu jakiegoś kilkucentymetrowego gościa w kalesonach, bo jest w limitowanej edycji? Dla Ciebie to przesada. Zaczynasz myśleć o tym, czy aby na pewno nakarmiłaś Puszka. On jest zajarany do tego stopnia, że nie pamięta o stygnącym latte. W końcu tracisz go zupełnie. Całkiem zapomniał o Tobie na rzecz swojej komiksowej fascynacji. A Ty nadal zastanawiasz się, czy Puszek zjadł. Bo jeśli zjadł, to inne koty też powinny być najedzone. To nie tak, że Puszek jest najważniejszy, tylko robi się szybko głodny. Dopijasz kawę i starasz się skoncentrować na swoim rozmówcy. Ten wypadł z transu i pyta, jak spędzasz czas wolny. Powrót do normalności. Odpowiadasz, że lubisz czytać książki, głównie te kryminalne. Podajesz kilka tytułów. Chwilę gadacie o ulubionych zespołach. Mówisz, że jesteś domatorką. Właściwie to większość czasu spędzasz ze swoimi kotami. Kotami? Tak, masz ich 7. Każdy z nich ma na obroży imię wygrawerowane Twoją ulubioną czcionką, ale tego nie mówisz. Znowu zmiana tematu. Pokazuje Ci zdjęcia z wakacji. A Ty tylko myślisz o ostatnim selfie z Łatką. Łatka jest najładniejsza. Cała biała, z czarną plamą na lewym uchu. Dwadzieścia minut później prosicie o rachunek. On płaci, bo Tobie „nie wypada”. Żegnacie się. Całą drogę do domu myślisz sobie, że poznałaś dziwaka. Świr na punkcie komiksów. Też coś. I nawet nie pamiętasz czy woli Marvela, czy DC. Ale to już nie jest istotne, bo w oknie siedzi Łatka. W sumie dawno nie wrzucałaś jej zdjęcia na Instagrama.
A czy Ty Drogi Czytelniku byłeś kiedyś w podobnej sytuacji? Zgaduję, że tak. I pewnie sam chowasz pod łóżkiem kolekcję pocztówek lub słomek z Maka. Nawet jeżeli niczego maniakalnie nie zbierasz, to masz jakieś dziwne natręctwo. Jesz delicje zostawiając sobie galaretkę na koniec, odkręcasz oreo tylko w lewą stronę, mieszasz kawę do siedmiu: cztery w prawo i trzy w lewo, albo wszystko równo układasz na biurku, bo nic nie może być nawet o milimetr przesunięte. Znam i takich. Masz jakieś „coś”, co jest charakterystyczne dla Ciebie, na co nawet nie zwracasz uwagi, albo po prostu świetnie to maskujesz. Tak jak Twój sąsiad, który jest zapalonym traperem, a jego sypialnię zagracają wypchane zwierzęta. Albo babcia od 60 lat wzdychająca do zdjęć Jamesa Dean’a. Każdy bez wyjątku ma jakieś dziwactwo, powiedzmy mniej lub bardziej dziwne. Jedni nazywają to pasją, inni obsesją. Ale gdybyśmy wszyscy byli tacy sami… To dopiero byłoby dziwne!
ksc;akmsdkls