Na co dzień inspiracji szukam praktycznie wszędzie. Raz jest nią jakaś fotka zamieszczona w internecie, raz cytat przeczytany w książce, kształt, jaki przybrały chmury lub wysypane muesli. Czasem budzę się z natchnieniem zrobienia czegoś kreatywnego. Bywa też, że w nocy jakiś pomysł nie daje mi zasnąć. Choćbym się bardzo starała, nie uda mi się, póki nie przeleję go na papier. O inspirację nie tak trudno. Jest na wyciągnięcie ręki. Potem to już kwestia motywacji, jak ten przypływ inspiracji wykorzystać. Z doświadczenia wiem, że jeżeli odłożę dajmy na to jakiś rysunek „na jutro”, z reguły go nie skończę, albo trafię na niego przypadkiem za rok, dwa albo cztery..
Był rok 2011. Któregoś lipcowego dnia kupiłam we wrocławskim Empiku zeszyt. Zwykły z białymi kartkami. Od razu wiedziałam, do czego go przeznaczę. To były czasy, kiedy zaczęłam interesować się modą i miałam plan zostania słynną projektantką. I tak zaczęłam rysować ubrania, wypełniając je delikatnie akwarelami. Opisywałam tkaniny i projekty, a także to, w jaki sposób minął mi dzień (bo przecież każda dziewczynka prowadziła kiedyś pamiętnik). Kiedy jakiś rysunek mi nie wyszedł, a już użyłam cienkopisu, zaczynałam bazgrolić. Ale nie były to przypadkowe ruchy dłoni. Wtedy wymyśliłam dobry sposób na maskowanie moich błędów. Rysowałam w takich miejscach Bazgrołowego Potwora. Z czasem zaczęłam darzyć go pewną sympatią i w końcu celowo umieszczałam go na kartkach. Po 16 wpisach zeszyt został zapomniany. Minął rok, znowu był lipiec. Robiłam porządki w mojej kolekcji książek, kiedy znowu w ręce wpadł ten zeszyt. Pierwszy wpis w 2012 roku zatytułowałam „Powrót do nie tak dalekiej przeszłości”. Opisałam żal i wstyd spowodowany tym, że kompletnie o nim zapomniałam. Po czym przeszłam do szkicowania projektów ubrań, które zainspirowane były stylem vintage. Do zeszytu zajrzałam jeszcze 8 razy. Ostatni wpis z tamtego roku dotyczył nowych wyzwań, z którymi musiałam się zmierzyć będąc w ostatniej klasie gimnazjum. W końcu to taki ważny czas w życiu. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Dwa lata później (znów w czasie wakacji) zaczęłam od opisania uczuć związanych z moimi siedemnastymi urodzinami. I po 4 zapisanych stronach przestałam umieszczać datę. Mój zeszyt zaczął pełnić funkcję normalnego szkicownika.
Przez te 4 lata od kiedy jestem w posiadaniu tego zeszytu, stał się on moim znakiem rozpoznawczym. Znajomi wiedzieli o jego istnieniu, bo na wszystkich wycieczkach, szkolnych przerwach i lekcjach pochylałam się nad nim i tworzyłam.
Dziś zabieram go ze sobą przy każdej okazji, do szkoły, pociągu, parku, na różne wyjazdy. A kiedy wpadam w refleksyjny nastrój, przeglądam to, co stworzyłam. I jestem z siebie dumna.