Przecież nie mogę umrzeć!

 

Dziecku podoba się dosłownie wszystko. Okej, pomijając jedzenie warzyw, które są zbyt zdrowe i chodzenie spać wcześniej niż reszta domowników. Codziennie dzieje się coś ekscytującego, a każda wycieczka jest przygodą. Jako mała dziewczynka uwielbiałam góry. Wielogodzinne chodzenie po nich nie było dla mnie żadnym wysiłkiem. Biegałam i skakałam po skałkach zostawiając rodziców daleko w tyle. Mam na to dowody na taśmie. Jeździliśmy po całej Polsce zdobywając szczyty. Oblecieliśmy Tatry z Kasprowym Wierchem, Karkonosze ze Śnieżką, Pieniny, Góry Stołowe, Góry Świętokrzyskie, Rudawy Janowickie i Pogórze Kaczawskie. W poszukiwaniu wrażeń zapuściliśmy się także w Czeskie Sudety i niemiecką Saksonię Szwajcarską. Wymienianie wszystkich szczytów zajęłoby mi dużo czasu, więc na tym skończę.
Wszystko było pięknie, aż do 2011 roku, kiedy umarłam po raz pierwszy.
Wycieczka szkolna do Zakopanego. A co można robić w Zakopanem? Chodzić po górach! To była 2 klasa gimnazjum. Wtedy chętniej łaziłam po galeriach handlowych niż po górach. Wybraliśmy górę zwaną Nosalem. 1206 m n.p.m. Przyjemna wędrówka, która zakończyła się mniej przyjemnym urwiskiem. Wejście na wierzchołek tuż tuż, a tu okazuje się, że ostatni odcinek trasy to walka o przetrwanie w obliczu osuwających się kamieni. To był moment, w którym poznałam, czym jest lęk wysokości. Nie powiem, widok był piękny, ale moje marzenia o Giewońcie legły w gruzach. Na samym szczycie były tylko skały. Zrobienie pamiątkowej fotki było nie lada wyczynem. W drodze powrotnej z bijącym sercem udało mi się jakoś pokonać to nieszczęsne urwisko. A potem było już… z górki.
Rok 2014. Kolejna klasowa wycieczka. Tym razem umarłam w Karkonoszach. Dokładnie w drodze na Śnieżne Kotły. Nie mówiłam nikomu, że mam lęk wysokości. Z początku szło jak z płatka. Trochę stromo. Po jakiś czasie łydki zaczęły się męczyć, ale to było jeszcze do zniesienia. Otaczające drzewa ratowały mnie od patrzenia w niekończącą się przepaść. Jak na złość zaczęło padać. I to akurat wtedy, kiedy trasa stawała się coraz trudniejsza. Zaczęło grzmieć. Chwilę później rozpętała się burza. Trasa stała się dla całej naszej grupy istną drogą krzyżową. Zaczęło się najbardziej strome podejście, pokryte skałami, które od deszczu były cholernie śliskie. Był pot, krew i łzy. Jęki, lamenty i modły. Nie było jednak odwrotu. Szalejąca burza tylko budowała katastroficzny klimat. Wszyscy umrzemy… Po kilkuset metrach koszmar się skończył. Nadal padało, ale czekała nas jeszcze 10 minutowa wędrówka, która podobno miała już być łatwa do pokonania. Dla mnie nie była, bo weszliśmy w otwarty teren. Choć wtedy to już nie robiło na mnie takiego wrażenia, najgorsze było już za mną. Poza tym w powietrzu wisiała mgła przysłaniająca bezkresną przepaść. Wracaliśmy przemoknięci. Innym szlakiem. Łagodniejszym. O ile łatwiejsza byłaby nasza wędrówka, gdybyśmy właśnie tą drogą wchodzili na górę!
Czy powtórzyłabym coś takiego? Upewniając się, że nie rozpęta się burza, ani żaden halny nie zaskoczy, na pewno! Bo dopiero na samym szczycie widzi się całe piękno, po które się wchodziło x godzin. Mimo, że serce bije jak oszalałe, za każdym razem cieszę się, że nie umarłam tak do końca.

Teraz jesteśmy leniwi. Nadal robimy wypady na weekend, żeby „sobie pochodzić”. Często wybieramy miejsca, w których już byliśmy. Dzisiaj była to Ślęża. Znowu padało.